Stephen King może z pełną odpowiedzialnością i bez grama wstydu podpisać się pod najnowszą ekranizacją, wydanej w 1986 roku, książki. Po tegorocznych "Mrocznej Wieży" i serialowej "Mgle", które - mówiąc krótko - okazały się finansowymi i artystycznymi klapami, przyszła kolej na pozycję skutecznie przełamującą złą passę amerykańskiego pisarza związaną z przenoszeniem na filmowy język książek spod jego autorskiego pióra. Warto na samym wstępie przypomnieć, że produkcja Andresa Muschiettiego jest równocześnie remake'iem telewizyjnego miniserialu z lat 90. o tym samym tytule, który w czasie premiery nie cieszył się jednak szczególną popularnością. Teraz, ta ponad tysiącstronicowa powieść została na nowo odkurzona, i nie jest przypadkiem, że twórcy sięgnęli po nią ponownie po 27 latach. W książkowym pierwowzorze, tytułowe zło budzi się do życia właśnie co 27 lat.

Reżyser z Argentyny nie posiada co prawda w swoim dorobku imponującej filmografii, ale na szczęście doskonale rozumie on prawidła rządzące północnoamerykańską popkulturą. To, co zapewne ucieszy sporą rzeszę widzów, to fakt, że Muschietti nie
stawia w swoim filmie na subtelności - udaną, choć bardzo ryzykowną z
perspektywy marketingowej, decyzją, było przyznanie "Temu" najwyższej
kategorii wiekowej. Kino familijne z elementami fantastyki grozy, pełne
krwi, brutalności i ciętego, niejednokrotnie wulgarnego słownictwa,
dalekie jest od tego, do czego zdążyły przyzwyczaić nas przygodowe
produkcje sprzed dekad. Argentyńczyk do pracy przy filmie zaprosił koreańskiego operatora - Chunga Chung-hoona (etatowego
współpracownika Parka Chan-wooka). Razem udało im się
oddać ducha lat 80,
uświadamiając widzom, że synteza staroszkolnego kina przygodowego z konwencją
nowoczesnego horroru może być nadal bardzo świeża i pasjonująca. Co jednak najważniejsze - film ten nie żeruje ślepo na
ejtisowej nostalgii - wszelkie nawiązania i detale zostały subtelnie
wkomponowane w jego diegezę - walkmany, muzyka
Michaela Jacksona, kultowe wówczas BMX'y, czy chociażby afisz
reklamujący "Koszmar z ulicy wiązów" w lokalnym kinie, to tylko niektóre
elementy tutejszego, oldschoolowego krajobrazu.

"To" warto pochwalić także z kilku innych względów - film już od pierwszych minut urzeka aktorską
chemią, świetnymi, zabawnymi dialogami oraz
niesamowitym wyczuciem w prowadzeniu całej młodocianej obsady. Miejscem akcji, zarówno książkowego oryginału, jak i filmu, jest małomiasteczkowe Derry w stanie Maine - społeczność przeżarta moralnym
zepsuciem, w której dzieciaki, by przetrwać - muszą
przejąć odpowiedzialność za dorosłych. A warunkiem tego przetrwania jest
oczywiście wzajemna przyjaźń. Sylwetki protagonistów zarysowane zostały bardzo wyraziście - w skład filmowego Klubu Frajerów wchodzą różnorodne (a przecież tak bliskie sobie) charaktery: Billy (Jaeden Lieberher) - jąkała, którego brat zginął z rąk tytułowego klauna,
pyskaty oraz ironiczny Richie (w tej roli znany z serialu
"Stranger Things" Finn Wolfhard), oczytany grubasek - Ben (Jeremy Ray
Taylor), czarnoskóry Mike (Chosen Jacobs), a także hipochondryk Eddy (Jack Grazer) i rudowłosa chłopczyca - Beverly (świetnie
debiutująca Sophia Lillis!). Paczce
tych wyalienowanych przyjaciół kibicuje się właściwie bez wytchnienia. Wraz z nimi odkrywamy detektywistyczne
zapędy i wyruszamy w niezapomnianą, nostalgiczną przygodę - i mimo, że
pełną trupów i paraliżującej niekiedy grozy, to w równym stopniu sympatyczną i po prostu - zabawną.

Warto dodać, że dla wywołania właściwego efektu, film Muschiettiego nie potrzebuje tak naprawdę sztucznych gatunkowych stymulatorów, bowiem w tej historii najbardziej
przerażający okazują się dorośli: aptekarz z pożądaniem spoglądający na młodocianą
bohaterkę, ojciec alkoholik molestujący córkę w zaciszu czterech ścian, surowy, wychowujący swego syna twardą ręką, stróż prawa,
czy pozostali rodzice - z jednej strony nadopiekuńczy, a z drugiej -
obojętni na wyrządzane krzywdy. Tytułowe zło stanowi u Kinga urzeczywistnienie wszystkich
lęków i przeciwności, z którymi dorastający nastolatkowie muszą mierzyć się w codziennych sytuacjach. W twórczości Amerykanina największe zagrożenie przeważnie wynikało właśnie z ludzkiej skłonności do okrucieństwa i przemocy, nie zaś ze strony sił paranormalnych - Pennywise staje się jedynie katalizatorem młodzieńczych lęków. Wcielający się w tą rolę Bill Skarsgård jest z jednej strony przerażający, a z drugiej - nieco autystyczny. Ta
mieszanka niezwykle intryguje, i choć postać nie pojawia się na ekranie zbyt często, to
jej wizerunek, w połączeniu z demonicznym śmiechem, autentycznie
potrafi zmrozić krew w żyłach. Większość scen z udziałem demonicznego klauna, została
bardzo pomysłowo zainscenizowana, choć nie ulega wątpliwości, że efekt
mógłby być o wiele skuteczniejszy, gdyby większą wagę twórcy
przywiązali do analogowych, praktycznych efektów specjalnych - przy
realizacji niektórych scen, zbyt często bazowano moim zdaniem na zasadach
"jump scares" i polegano na możliwościach, jakie daje zastosowanie CGI
na etapie postprodukcji. Całe szczęście - nowoczesne techniki nie
odwracają uwagi od pasjonującej fabuły i pozostałych elementów składowych.

Podsumowując, film Muschiettiego wydaje się od początku doskonale przemyślany. Twórcy serwują nam ponad dwu-godzinny film, znakomicie przy tym wyważony - w równym stopniu przerażający, co zabawny, odegrany przez młodocianych aktorów bez grama fałszu i pretensjonalności. Znakomite są zdjęcia południowokoreańskiego operatora, urzekająca jest dbałośc o detale i towarzyszący ukazanym wydarzeniom duch - chyba najbardziej zresztą magicznej - epoki w dziejach kina. Wszystko to potwierdza, że Muschietti jest osobą na odpowiednim stanowisku, rozumiejącą potrzeby zarówno widza współczesnego, przyzwyczajonego do nowoczesnych horrorów, jak i tego, wychowanego w latach 80., na filmach pokroju "Goonies" czy "E.T.". Trzymam kciuki, by zaplanowany na przyszły rok drugi rozdział historii utrzymał ten sam, wysoki poziom.
Brak komentarzy:
Publikowanie komentarza